Laos
Przejście graniczne Wietnamu z Laosem - Tay Trang według wszystkich dostępnych źródeł miało należeć do trudniejszych. Długo zastanawiałyśmy się jak może wyglądać "trudna granica", aż odpowiedz przyszła sama...
Z SaPy do Dien Bien (miasteczko przygraniczne) podroż busikiem trwała 8h, ale wszystkie niedogodności wynagrodziły nam niesamowite widoki - dokładnie takie , jakich dostarczyć nam powinna sama SaPa. Przez okno mogłyśmy podziwiać pola ryżowe, góry, babuszki w strojach etnicznych (nie na pokaz), słowem Wietnam, jakiego chciałyśmy. Droga jak to w tym kraju bywa, raz jest, a raz znika. Jest to raczej "zbiór dziur", niż droga, a o wcale nie pomaga, gdy siedzi sie w ciasnym busie, ze zwiniętymi w klebek nogami. Ale dotarłyśmy w końcu do Dien Bien, a tam... Kolejna niespodzianka. Okazało sie, ze bus do Laosu odjeżdża, owszem, ale za trzy dni. Zaczęły sie przeróżne, desperackie próby znalezienia transportu, chociażby pod granice (30km). W końcu udało sie ugadać taxi dla 7 os (my +dwie pary) we w miarę przyzwoitej cenie, przez tzw. "korporacje taksówkarska". Pomimo miliona potwierdzeń ceby, taksówki, godziny (6.30 dnia następnego), cholerne Wietnamczyki i tak zrobiły nas w balona. Przy odjeździe cena wzrosła, o 4$, ale wyjścia nie było - trzeba kolejny raz honor schować do kieszeni i zafundować te dolce zarozumiałemu monopoliście.
W końcu udało sie - jest granica. Bez problemu dostałyśmy pieczątkę, że opuszczamy Wietnam i udałyśmy sie dalej - w poszukiwaniu okienka laotańskiego. Na zewnątrz powitała nas gęsta mgła - dosłownie jak z książek Stevena Kinga. Okazało sie, ze nie ma tam żadnego laotańskiego okienka, celnika, ani nic podobnego. Za to we mgle majaczyły 2 drogi. Ignorując czekających na środku placu ludzi, obrałyśmy jedna z "mlecznych" dróg, te w gore, w stronę Laosu jak nam sie zdawało. Idziemy. Nasze plecaki po shoppingu w Wietnamie waza chyba ze 30 kg jeden!!Ale idziemy, w nowych kurtkach NorthFace (zakupionych w SaPie):) Po drodze pasa sie jakieś dzikie krowy. W końcu skończył sie asfalt, nie ma żywego ducha, który by potwierdził, ze ta droga gdzieś w ogóle prowadzi. Dwa razy mijałyśmy opuszczone budynki, za każdym razem mając nadzieje, ze to te graniczne. Wszystko spowite mgła... Po 5km, z językami na brodzie, wykończone dotarłyśmy do "laotańskiego okienka". Przy okienku musiałyśmy zapłacić 2$ więcej niż wynosi oplata graniczna, z racji tego, ze to niedziela (?!).
{jumi[*1]}
Okazało się, że od przejścia granicznego do najbliższej malej wioski jest kolejne 5 km (!!!), transportu brak. W desperacji zaczęłyśmy kombinować. Dorwałyśmy jakiegoś sympatycznego laotańskiego właściciela pick-upa i na migi i rysunki dogadałyśmy sie, ze za 5$/os zawiezie nas do miasta Muang Kua (3h drogi). Pick-up oczywiście cały wyładowany - w środku rodzina, na pace bagaże i pakunki. Udało sie! Jakoś sie upchnęłyśmy na pakę. Ruszać sie nie da, ale co tam..w końcu nie musimy drałować pieszo, a dojazd mamy do samego miasta. Ubrałyśmy na siebie, co miałyśmy, z doświadczenia wiedząc, ze na pace wieje porządnie. Ruszyliśmy. Droga, w praktycznie żadnym fragmencie, nie grzeszyła asfaltem, czasem przemieniała się w rzekę, czasem w błocko. Tumany kurzu piętrzą sie za nami i na nas oczywiście, ale widoki, aż dech zapiera - góry, lasy, małe wioski z drewnianymi domkami na palach. Tyłki nam juz odpadają, nogi cierpną, a tu dopiero polowa drogi. W pewnym momencie pick-up stanął. Nasz kierowca przyniósł nam wodę - nie możemy uwierzyć po Wietnamie, ze istnieją jeszcze mili ludzie w tym regionie. Wychylamy się, a tam droga zawalona ziemia. Koniec drogi! - myślimy. Ale gdzie tam, porostu czekamy sobie, aż koparka drogę nam zrobi...Szybko się uwinęła maszyna, bo juz po 15min ruszamy dalej. Po niecałych 3h jesteśmy na miejscu. Płacimy, a kierowca z uśmiechem podaje nam rękę- ciągle szok, nikt nie lamie umowy i jeszcze się uśmiechają!
Miasto, w którym się znalazłyśmy i w ogóle laotańskie "miasta", zgrabnie określiłyśmy nowym słowem "MIES", bo jest to cos miedzy miastem a wsią. Niby są gest house, restauracje, ale ciągle to bezdrożna wieś. Załapałyśmy się na ostatni odjeżdżający autobus do Udonxai - większej "msi".
Autobusy tu zasługują na dłuższy opis:
Są to stare graty, na których dachy ludzi pakują cały swój dobytek, włącznie ze skuterami i zwierzętami. Elegancko to wszystko obwiązują sznurkami i jest:) A to, ze kogut na dachu pieje przez cala drogę - to juz inna sprawa. Do autobusu ludzie pakują się odpowiednio wcześniej, ponieważ jeśli nie zajmie sie miejsca to trzeba siedzieć na małych plastikowych krzesełkach, a podroż w tym kraju trochę trwa...W momencie odjazdu zaczyna sie salwa plucia charkania, co jest zupełnie naturalne w Laosie. Ale toczenie takiej hary w buzi i plucie nie jest jeszcze najgorsze...Najgorsze jest, ze tubylcy masowo cierpią na chorobę lokomocyjna, dlatego każdy autobus ma na wyposażeniu niezliczona ilość woreczków... Po zapełnieniu takiego woreczka, kulturalnie wyrzuca sie je przez okno!
Tumany kurzu unoszące się nieustannie w autobusie i nie tylko zabierają nam oddech.
Mimo tych wszystkich niedogodności jesteśmy zachwycone Laosem i jego krajobrazami, w życiu nie widziałyśmy bardziej górzystego i zalesionego kraju!!